niedziela, 25 października 2009

i dalej; czy nie dalej? triada Meleckiego


Dalej już nie

Albo krzyżyk albo dwa zera. Bez tego nie ma odzewu.
Wciąż bez hasła. Jakby w bramie bez drzwi, w pustym
Przelocie od tego tam, w to nie dalej niż tu, w tym uniesieniu
Spadku. A zaraz potem chłodne pręty, na takim samym
Poziomie, płaskim wejściu, przez szyby poczty sunący na
Zewnątrz, osobny, rozsypany tłum, a w nim nikogo
Bez celu, każdy uprzednio wiedzący dokąd. Klejony zapas,
Sypki jak mak. Odłożone wszystko, co rwie, upomina,

Każe i rozdziela, na później. Ale później nigdy nie nastaje,
Nie ma miejsca na niezjawione, jest tylko owe kiedyś,
A w nim odsiew drzazg, krztuszenie wiatru, strzepnięty popiół.
Przemyt cienia nie zostawił osadu, przełamał krawężnik,
Pociągnął za sobą innych. Teraz na kliszy liczne zadrapania
I rysy. Znajdziesz w nich mój pamięciowy portret,
Identyfikacja resztek gestów i kropel ślin powinna być
Krótka jak odpoczynek. I jeszcze pora, bezoka, i jeszcze droga
Wijąca się coraz zwięźlej, nie prowadząca nawet w dół.

Dno przywiera do spodu każdego śladu. Dzień jest bezdenną
Niecką, plamką na okularze, pokryty innymi, zapadły w niej.
W nierównym ściegu mżyści ludzie. Głucho i na odległość,
Każdy dobry i każdemu nie dość. Pozostać więc, ale gdzie przed
Tym uciec? Mieć zawsze schowki, odnajdywać przestronne
Korytarze, zwijać się w grymasie i machać przez odjeżdżającą
Szybę, zawiązywać i przecinać supły, wyczuwać na języku grudki.
Tylko po co, na co? Tylko gdzie jest to dalej, za jakim
Zakrętem przyczajone czeka, grając w chowanego na pustyni,
W jakim rozwarciu i skurczu poziomów lub pionów pomyka?

Urna mgnienia, bo dalej już nie. Gardy prześwitują. Dookolny
Nadmiar niczego. Mętlik pustki. Ci, co wyszli, ożywają
Dopiero w aptekach. Doszli, wydali, pobrali, zapakowali,
I teraz już muszą koniecznie wracać. Rzedną jak mgła, przechodzą
Po omacku w siwą noc, i zsiniali zamieszkują w murze,
Na półpiętrze. W tej luce jesteś kulą w płocie.
W tym wytrąceniu jesteś spudłowanym promieniem. Odstawiony,
Przyległy. Niczego nie trzeba już nam dowieść, bo nie widzimy się
Gdzie indziej, tylko zawsze tu, w rzucie i skrócie perspektywy prostych
Kątów, zawsze tak, kiedy przechodzisz i nie zmieniasz położenia.



Nic dalej

Zupełne zatonięcie, zanurzenie płytkie, ledwo wystające
Kończyny, ledwo odsłonięte członki i wszystko, co jest
Na rzekomo swoim miejscu, wilgotnieje i przechodzi w inną
Postać. W dotyku nie ma suchości, choć mokro nie robi się
Od razu, nie zostaje przy tym żadna cząstka,
Która przebić by mogła drewnianą nogę czy blat swoim
Biciem, jest sucho tylko na zewnątrz, gdzie zwija się

Worek po cemencie, w rogu podwórka liszaj na odstającym płacie
Tynku. Rozkład ciepłem, poczucie jak odpadek,
Ogryziona ze światła kość. Więc nie wracać, bo co dalej.
Więc stać jak na rozdrożu, obok kogoś, obok strzępu,
A jednak w oddaleniu przymkniętej powieki, słysząc niby
Wyraźnie wzbierającą strugę, w nie oddzieleniu, przez poniekąd
Zostać i zawsze odchodzić, tu, na skwerze, wyleniałym rombie

Trawy, w tym spłaszczeniu, nie skupionym stanie, przechodnim
Pomruku, mrowiejącym szpiku i zdrewniałym okrążeniu
Budynków, nie domów, wśród szumów połkniętych łusek
I szelestu cieni, gdzie nic nie osiąga szczytu, w zapadnięciu,
Opadnięciu, odchodząc bez styku, w naderwanym zamiarze
Pozostania, na żaden przypadek nie mając zdania. Opuszczony przez
Piorun dół - tak, tam się znaleźć, aż do nastania ustania, w migotaniu

Przedsionka i nerwowym ruchu, tak, teraz, wtedy i kiedyś, by dalej
Już tylko potem i zaraz. Zawsze później, zawsze nie teraz, może
Kiedy indziej, byle nie tak, jak chce ktoś inny, od razu i
Natychmiast. Katarynka, bębny i trąbka. Skrzek i skrzyp.
Spiłowane dźwięki, odbite daty, idylla pocztowego znaczka,
Weselna karta z życzeniami, melodyjka weselnego marsza. A potem
Zabłąkana pustynia, ćma na białej ścianie, i potem ociemniała ściana.



A jednak dalej

A potem biała postać, drewniany pasek jakby szosy, pod
Językiem cierpki smak mgły, niebo od tego jak sadza,
Dziury we wszystkim, co tylko patrzy krótko, w tym tylko,
W tym rowie, pełnym odpadków, zszarzałym jak
Wyleniała w nim trawa, aż po horyzont, którego nie ma
Tu, i po nim jedynie trzask jak ze złamanego patyka.
Wybłysk nie ma oczu, ludzie rozproszeni po wietrznych

Kątach, skupieni na sobie w tym odchodzeniu na stałe, niemal
Na wprost linii strzału, który już zmierza do miejsca,
Gdzie zostanie oddany. Więc potem jeszcze przeładunek,
Zagubiona zamieć, rejestracja drgań. Prawie bezludnie,
Choć niekiedy jak ość w tłumie, przelotem, w stałym
Zawężeniu, przełykiem ścieżki aż do niecki parku, a tam
Już proch ściany, sznury między żerdziami, wiatr wzniecający

Płomyk na włosach. W tę czy we w tę? Jakiż traf, skoro
Ziemi tyle samo, co w ustach, pod paznokciami. Głos
Bez postaci, a postać wciąż biała, jakby z knebla głośnika,
Słyszalna o migot dali, o zesztywniałych ruchach,
Między szyną z przodu i kłodą z boku, zwinięta jak gromkie
Pęto, poza murem, lecz z murem z tyłu, z namacalną
Potylicą, zawiązana workiem, dzięki czemu supeł cienia
Zatrzymany na tafli, brodzi. Bez tego, rysopis niepełny,

Rysopis ułomny, i bez śladu. I kolejna próba małej nocy,
W garstce odbitych ech, uległych wypatrzeniu płaskich den,
W jej przejściu bez kroku, gdzieś nieopodal, tam, na pagórku,
Gdzie wbity oścień tutejszego zaginięcia o kimś słuchu,
Bez odzewu, w tym zwidzie, jasnym i kończącym się
Zerwaną zawleczką drogi, nie rozpoznane, nie wskazane
Węgło, za którym i tak nic, lecz zawsze ruchomo obecne,
Nośnie przyległe, węgło tego rowu, proste jak mur, na którym on.




linki polecane: http://www.literackie.pl/utwory.asp?idautora=48&idtekstu=1214&lang=, http://www.biuroliterackie.pl/przystan/przystan.php?site=100&kto=melecki

1 komentarz:

  1. no to z tego morał taki: dawaj w palnik i bez draki.

    znakomite teksty, najlepsze Melexy, jakie czytałem.

    OdpowiedzUsuń